Podróż przez Amerykę
Jesteśmy w San Diego u przyjaciół Andrzeja poznanych w Paryżu w okresie czekania na wizę emigracyjną do Ameryki. Są to młodzi ludzie, którzy świetnie radzą sobie w Stanach Zjednoczonych. Mieszkają w ślicznym domku typu bajkowego z basenem. Przyjechaliśmy do nich wczoraj, a jutro wyjeżdżamy do Los Angeles, do innego naszego przyjaciela.
Wakacje jak
dotąd były bardzo udane. Nie mieliśmy większych
kłopotów, a przeżyliśmy wiele niezapomnianych wrażeń.
Podróżujemy
w piątkę, my z synami Juliuszem i Pawłem i Paolo, syn naszych
włoskich przyjaciół. Z domu wyjechaliśmy w sobotę rano (13
sierpnia). Przez trzy dni właściwie tylko jechaliśmy. Nie
było to jednak tak bardzo męczące, bo zawsze staraliśmy
około piątej po południu zatrzymywać się na kempingu z
basenem i
salą gier.
Odprężaliśmy się całkowicie. Chodziliśmy
wcześnie spać i dosyć wcześnie wstawaliśmy.
Przejazd przez
Kansas był niesamowity: równina jak stół, a drogę widziało
się na wiele mil naprzód. Wydawało się, że nie ma
końca. Ziemia ze względu na kilkutygodniowy brak deszczu spękana
jak po trzęsieniu ziemi. Na placu kempingowym czasami trzeba było
przeskakiwać pęknięcia. Wszystko koloru złotego tylko
dookoła basenu zielono. Turyści spali na zewnątrz namiotów, my
zresztą też. Trzeci dzień podróży był dla mnie
dość ciężki, bo wciąż źle znoszę
upały. W czwartym dniu krajobraz zmienił się i pogoda była
cudowna. Wjechaliśmy do Colorado i w rejon Gór Skalistych. Byliśmy
zachwyceni. Wydawało się nam, że widzimy coś
najpiękniejszego (później jeszcze wiele razy przeżywaliśmy
podobne uczucie). Droga dla samochodów prowadzi na szczyty gór. Góry Skaliste
są piękne, zieleń rośnie nawet na skałach, jeziora w
różnych kształtach rozsiane na różnych wysokościach. Widoki
na doliny i serpentyny rzek dopełniały wrażeń. Jedna z rzek
płynęła dosłownie jak serpentyna, oglądaliśmy
ją wspinając się na szczyt. W górskich parkach pełno
grzybów. Niemal byłam chora, przeszkadzały mi one w oglądaniu
cudów natury. Nie zbieraliśmy grzybów, bo nie wolno, ale widziałam masę
maślaków, surojadek, koźlaczków i prawdziwków oraz ślicznych
czerwonych muchomorów. Pospacerowaliśmy wśród jezior i wodospadów po
pięknych górach. Przyroda niezwykle bujna, zielone drzewa, jeziora w
kwiatach, a dookoła pełno drobnych zwierząt leśnych i
mnóstwo ptaków.
Po jednym dniu,
niestety, musieliśmy opuścić góry. Dalsza podróż była
też pełna nowych zdumiewających widoków.
Na drugi
dzień okazało się, że coś się dzieje z
samochodem. Wydawał w czasie jazdy nieznośny metaliczny
dźwięk. Zajechaliśmy więc do miasteczka Grand Junction i
tam umówiliśmy samochód do przeglądu. W czasie oczekiwania na
naszą kolejkę pojechaliśmy zwiedzić Colorado Monument, o
którym nigdy przedtem nie słyszeliśmy. Zaraz po wjeździe niemal
zatkało nas z wrażenia. Było to coś zupełnie
niesamowitego. Jest to zespół skał na równinie. Skały koloru
czerwonego wyrzeźbione w przeróżne niezwykłe kształty. Po
tych skałach, wysokości 600-1000 metrów, przeprowadzona jest droga z
niebywałymi zakrętami, którą jechaliśmy (około dwie
godziny) nad przepaściami. Od czasu do czasu, aby oszczędzać
samochód, chłopcy pchali nas w dół. Było to dla nas duże
przeżycie. Szczególnie jednak dla Andrzeja prowadzącego duży i
niezupełnie sprawny samochód. Jak wróciliśmy do warsztatu to
dowiedzieliśmy się, że wyprawa nasza nie była zbyt
mądra, bo w skrzynce olejowej nie było zupełnie oleju.
Mogliśmy po prostu utknąć na szczycie
którejś z
tych skał, które tak nas zachwycały. Na szczęście to
się nie stało i po godzinie wyruszyliśmy w dalszą
drogę.
Tego dnia wjechaliśmy
do Utah. A na drugi dzień rozpoczęliśmy zwiedzanie kanionów.
Tego jednak nie potrafię już opisać. Gdziekolwiek
ruszaliśmy byliśmy zaskakiwani nowymi widokami, niesamowitymi
kształtami i przeróżnymi kolorami. Przez pierwszą
część dnia podróżowaliśmy po ogromnym paskowyżu
(plateau) znajdującej się na wysokości dwóch tysięcy metrów
i od czasu do czasu oglądaliśmy przepaście, wśród których
wiły się leniwie rzeki, które wyrzeżbiły te wszystkie
kaniony. Czasami wspinaliśmy się samochodem na wysokość około
czterech tysięcy metrów i oglądaliśmy rozciągające
się na kilometry doliny ze skałami przedziwnych kształtów.
Nadawaliśmy tym kształtom różne nazwy według tego co nam
przypominały. Były to na przykład: „lwica karmiąca swe
małe”, „uciekający niedźwiedź”, itp. Największe jednak
wrażenie zrobił na nas Canyon Dead Horse (Nieżyjący
Koń). Nazwa pochodzi od legendy głoszącej, że kiedyś
przywędrowały nad brzeg tego kanionu konie i nie umiały znaleźć
drogi powrotnej (dosyć wąskiej). Stojąc nad
przepaścią, w której wiła się rzeka umierały z
pragnienia. Widoki jakie rozciągały się przed nami były
absolutnie nie do wyobrażenia. Nigdy nie spodziwałam się,
że coś takiego może istnieć. Przeróżne kolory i
kształty skał, a wśród tego serpentyna błękitnej
rzeki. Mogłam tylko płakać z zachwytu. Zamykając oczy
wciąż widzę to cudo natury.
Przez dwa dni
oglądaliśmy kaniony, łuki skalne i skalne mosty. Wydawało
się nam, że po tym Grand Canyon nie zrobi już na nas
większego wrażenia, a jednak...! To było coś
szokującego. Jest przerażająco ogromny i niesamowitej wysokości, mrożący wręcz krew
w żyłach. Kiedy z Andrzejem chcieliśmy patrzeć przez
lornetkę, musieliśmy nawzajem podtrzymywać się, bo
kręciło się w głowie. Nie mogłam się tym
specjalnie zachwycać, bo czułam się wobec tego ogromu
maciupką nic nieznaczącą kruszynką, a tego uczucia
specjalnie nie lubię. Tego popołudnia obozowaliśmy na szczycie.
Andrzej poszedł spać do namiotu. Paolo też wolał
zostać w obozowisku. Synowie i ja wzięliśmy mapę od
ranczera, plecak z wodą, latarką i drobiazgami, i wyruszyliśmy
na szlak w dół Canyonu. Nie planowaliśmy dojścia do dna, ale
zejście na dno okazało się tak pasjonujące, że
dotarliśmy aż do najniższego punktu i potem wdrapaliśmy
się z powrotem. Byliśmy dumni z siebie no i pod wrażeniem tego
co oglądaliśmy. Tak jak mówił nam ranczer, można ten ogrom
ocenić właściwie gdy własnymi oczami spojrzy z dołu i
własnymi nogami „zmierzy” wysokość. O tym, że był to
ogromny wysiłek nie muszę pisać. Chłopcy na zmianę (w
dół co 15 minut, a w górę co 10 minut) zamieniali się plecakiem.
Ja nie niosłam absolutnie nic. Byłam w stroju kąpielowym i
krótkich spodenkach. Dotarliśmy do obozowiska na „ostatnich nogach” ale
szczęśliwi i pełni wrażeń. Na chłopcach
zmęczenie nie zostawiło śladów. Po pół godzinie wypoczynku
hasali jakgdyby nigdy nic, a na drugi dzień już wcale nie czuli
się zmęczeni. Natomiast ja miałam kłopoty z chodzeniem
prosto. Nie żałowałam jednak ani przez chwilę swojej
decyzji przejścia szlaku. Myślę,że zapamiętam te kilka
godzin na długo, szczególnie, że byłam z synami i było nam
niezmiernie dobrze razem. Opiekowali się mną i byli bardzo dumni,
że dotrzymuję im kroku.
Na drugi
dzień pojechaliśmy na inny punkt widokowy, aby jeszcze raz
spojrzeć na Grand Canyon. I znów przeżywaliśmy zachwyty.
Można byłoby zostać tu kilka dni i wciąż odkrywać
nowe cuda natury. Czas jednak naglił. Tego dnia celem było Las Vegas.
Późnym popołudniem byliśmy na kampingu.
Rozłożyliśmy namioty i wybraliśmy się do
Śródmieścia z postanowieniem przegrania po 5 dolarów każdy.
Andrzej twierdził, że w ogóle nie będzie grał. Miasto
zaskoczyło nas neonami i kolorami. Atmosfera jak w żadnym innym
mieście. Po zwiedzeniu centrum weszliśmy do jednego z ogromnych kasyn
gry. Okazało się, że aby grać trzeba mieć ponad 21
lat. Wobec tego chłopcy mogli tylko nam towarzyszyć. Juliusz i
Paweł znieśli ten wyrok dobrze. Paolo był
nieszczęśliwy. Wszyscy jednak podporządkowali się zasadom i
bawili się razem z nami. Andrzejowi szczeście nie sprzyjało, ale
„wylazł” z niego prawdziwy hazardzista. Podniecił się grą i
cały czas błagał mnie o pieniądze, które mnie „sypały
się” – graliśmy w pokera z komputerem. Wrzucało się
jedną lub kilka monet dwudziestopięcio centowych i, jeśli
wybrało się właściwe karty (układając
którąś z pokerowych kombinacji), można było wygrać do
dwudziestu pięciu tysięcy dolarów. Po wyjściu z kasyna
obliczyliśmy, że wciąż jestem wygrana: 46 dolarów i 25
centów. Byłam z siebie bardzo zadowolona. Chłopcy byli dumni, że
udało się im wyprowadzić rozochoconego grą Tatę.
Andrzej grał jeszcze na kampingu i tam mu się
poszczęściło – wygrał 20 dolarów. Tak więc Las Vegas
został pokonany i wyjeżdżaliśmy jako zdobywcy - na plusie!
Następne dwa
dni to zwiedzanie pięknych parków narodowych i podróż przez pustynie
w kierunku San Diego. Po wyjeździe z Las Vegaz oglądaliśmy
Hoover Dam, największą tamę na świecie. Tama ta zbudowana
jest na rzece Colorado. Ogrom. Oglądaliśmy też dwa kratery.
Jeden, będący wynikiem uderzenia ogromnego meteorytu, a drugi to krater nieczynnego już
wulkanu. Zwiedziliśmy również ruiny miasta zbudowanego przez Indian
oraz Montezuma Castle. Te pozostałości po Indianach
świadczą niestety o bardzo nisko rozwiniętej kulturze wśród
nich. Naczynia nie miały żadnych nawet najprostszych ozdób. Miasto to
wykute w pionowej skale (dla bezpieczeństwa) jamy będące ich
domami. Park Narodowy Zion to miejsce urocze i romantyczne. Przepiękne
widoki. Tym razem Andrzej źle znosił podróż. Podróż przez
pustynię to ciężka praca dla prowadzącego samochód.
Jechaliśmy godzinami w upale wśród lasów kaktusowych. Szczególnie
trudna trasa prowadziła od granic Californii do San Diego.
Oglądaliśmy sławną Monument Valley - ogromną,
płaską dolinę z „wyrastającymi” z niej od czasu do czasu
uformowanymi w przeróżne kształty, przypominające pomniki
(stąd nazwa), skałami. Ale spośród tego typu cudów
największe wrażenie zrobiła na mnie Valley of the Gods – Dolina
Bogów. Jechaliśmy ogromną płaszczyzną przez 2-3 godziny i
nagle przed nami znak ograniczenia prędkości i zakręt pod
kątem prostym. Wjechaliśmy pomiędzy dwie skały – jakby w
bramę – i zatkało nas! Przed
nami, a właściwie pod nami – okoła kilometra poniżej –
rozciągała się płaszczyzna z rozsianymi na niej „posągami
Bogów”. My znajdowalismy się na klifie schodzącym pionowo w dół.
Było to pełne zaskoczenie, bo nigdzie o tym nie czytaliśmy.
Wieczorem chłopcy próbowali kąpać się w Colorado, ale na
moja prosbę zrezygnowali bo nurt rzeki pełen wirów był
niebezpiecznie szybki, a temperytura bardzo niska. Tylko Juliusz zanurzył
się głębiej. Noc spędziliśmy na obozowisku na
skałach z przepięknym widokiem na rzekę Colorado. Kemping
był niezwykle malowniczo położony i ciekawie zorganizowany.
Nazajutrz w
dość nagły sposób z pustyń i czerwonych kanionów
znaleźliśmy się w oazie zieleni – San Diego. Dojechalismy do domu
przyjaciół Andrzeja, Bożenki i Włodka. Przyjęli nas
absolutnie niezwykle. Odstąpili nam swoją piękną
sypialnię i gościli jak udzielnych książąt. Po raz
pierwszy spaliśmy na łóżku wodnym.
San Diego jest
ślicznym i miłym miastem, pełnym zieleni, i to dla nas
naogół nieznanej. Wiele drzew widzieliśmy po raz pierwszy w
życiu. Wieczorem pojechaliśmy na Stare Miasto. Atmosfera
niezwykła, romantyczna i ciepła. Miasto zbudowane w stylu
hiszpańskim Ludzie uprzejmi i pogodni, a stare budynki niezwykle ciekawe.
Następnego dnia rano pojechaliśmy, zabierając Bożenkę,
do Meksyku ... i tu odwrotne zaskoczenie - brud, nędza i nieróbstwo.
Zakupy jednak udały się. Ponieważ siła robocza jest tania,
więc wszystko jest o wiele tańsze. Nakupiłam dużo
skórzanych rzeczy i meksykański kapelusz, który do końca naszych
wakacji podróżował na dachu samochodu. Wróciliśmy do San Diego
pod nieco przykrym wrażeniem. Meksyk przypomniał nam
komunistyczną Polskę. Wieczorem znów zwiedzaliśmy miasto,
piękny park Balboa i port. Oglądaliśmy drzewa, dziewczyny
tańczące brzuchami, śliczne widoki miasta i portu w
światłach. Słuchaliśmy też, przypadkowo, koncertu gry
na fujarce w przepięknej scenerii parku. Chłopcy jednomyślnie
orzekli wieczorem, że będą tu mieszkać w
przyszłości. Marzyłam więc, że będę
miała możność odwiedzania San Diego częściej, bo
i ja byłam pod jego wrażeniem. (Ostatnio przypomniałam im o tym,
ale niestety, w Stanach Zjednoczonych miejsce pracy decyduje o miejscu
zamieszkania. Okazało się, że marzenia nie zawsze się
spełniają.) Bożenka,
Włodek i ich śliczna córeczka są bardzo szczęśliwi z
mieszkania w tym pięknym miejscu. Tęsknią tylko czasami za
śniegiem, szczególnie w czasie Świąt Bożego Narodzenia.
Czasami mają kłopoty aby zmobilizować się do przygotowania
Wigilii, bo zamiast robienia śledzi chcą pływać w basenie.
Temperatura w tym okresie jest zwykle około 20 stopni C. W tym czasie
władze miasta zwożą do parku śnieg z pobliskich gór, aby
dzieci mogły pobawić się śnieżkami. Zabawa ta jest
jednak droga. Nie wszystko też jest takie proste jakby się turystom
wydawało, bo jest to miejsce niebezpieczne zarówno ze względu na
pożary jak i trzęsienia ziemi. Tak więc nie można mieć
wszystkiego jednocześnie. Trzeba wybrać spokój lub piękno.
Następnego
dnia (trzeciego w San Diego) znów pojechaliśmy do Starego Miasta.
Zrobiliśmy sobie zdjęcie w strojach z Westernów. Andrzej
wystąpił jako szeryf, a my jako jego rodzina. Ja wyglądam na nim
okropnie (jak zwykle), ale zdjęcie w sumie udane. Szczególnie dobrze
wypadł Andrzej (dostał od razu propozycję pracy). Chłopcy
też wyglądają ciekawie.
Z San Diego, po
pożegnaniu z tą wspaniałą rodzinką, pojechaliśmy
do Los Angeles, gdzie już niecierpliwie czekał na nas najbliższy
przyjaciel Andrzeja ze studiów i chrzestny ojciec Juliusza. Jest niezwykle utalentowanym
naukowcem i pracuje na uniwersytecie.
Spotkanie z nim było dla mnie szokiem. Wyglądał na
ciężko chorego. Siwy, przytył, no i miał białą,
niemal przeźroczystą cerę. Okazało się, że
był kilka miesięcy po rozległym ataku serca i nie wolno mu
było przebywać na słońcu. Przesiadywał więc w
laboratorium lub w apartamencie. Kupił właśnie przed naszym
przyjazdem mieszkanie, townhouse , dom w kondominium ze wszystkich stron
przylegający do innych ale dwupoziomowy. Na górze sypialnie, a na dole
duży pokój w kształcie litery „L” z kuchnią. Mieszkanie bardzo
ładnie zaprojektowane i urządzone. Czuło się jednak
już od pierwszej chwili, że mieszka tam samotnie. Życie jego,
według mnie było smutne. Żona z córeczką próbowały
zaadoptować się w Stanach, ale nie udało się im i
opuściły go wracając do Polski. Ona w Polsce miała kilka
mieszkań, kilka samochodów, służbę, świetną
pracę, mnóstwo pieniędzy, a tu musiałaby zaczynać wszystko
od początku. Tak więc jest sam, tęskni za córeczką i
dziwaczeje, jeśli to jeszcze, w jego przypadku, jest możliwe.
(Obecnie Andrzej ma drugą żonę i córeczkę.)
Przyjmował
nas niezwykle miło i serdecznie. Przyjazń między nim i Andrzejem
jest niezwykła, potrafią sobie wybaczać rzeczy wydające
się inie do wybaczenia. Byliśmy u niego trzy wspaniałe dni.
Razem zwiedziliśmy Hollywood, Sunset Boulvar i z grubsza Los Angeles.
Miasto okropne, nad całym unosi się smog. Położone w
dolinie nigdy nie może pozbyć się smogu, który gryzie w nosie i
w oczach. Pierwszy raz doświadczyłam czegoś takiego.
Słońca tu prawie nie widać. Wędrowaliśmy po
głównej ulicy Hollywoodu i muszę przyznać, że nic mnie to
nie podniecało. Na chodniku każda sławna gwiazda filmowa ma
swoją wmurowaną gwiazdę z wypisanym imieniem i nazwiskiem oraz
rodzajem sztuki jaki reprezentuje. Przed głównym wejściem, w betonie
(także chodnik), najsławniejsze gwiazdy pozostawiły swe
autografy i odcisnęły ręce i stopy. Stanęłam więc
w butach Gregory Pecka, a Andrzej zrobił mi zdjęcie. Studia filmowe
wyniosły się już z miasta, a ostatnie, Paramont, spaliło
się na dwa tygodnie przed naszym przyjazdem (budynki palą się
tam z częstotliwością kilkuletnią). Oglądaliśmy
domy kilku sław, ale nic specjalnego w tym momencie nie odczuwałam.
Następny
dzień spędziliśmy w Disneylandzie – pierwszym takim miasteczkiem
powstałym na świecie. Tym razem nie bawiłam się tak dobrze
jak na Florydzie. Zresztą wszyscy orzekliśmy, że Disneyworld na
Florydzie jest większy i bardziej atrakcyjny. Chłopcy jednak byli
bardzo podnieceni i szczęśliwi, bawili się świetnie
cały dzień. Andrzej i ja też spędziliśmy przyjemnie
dzień, udając dzieci. Następnego ranka zwiedziliśmy
niezwykłą kryształową katedrę. Jeden z pastorów,
Schuler, miał ideę kościoła na powietrzu, i zwykle
nabożeństwa odprawiał na zewnątrz. Później wpadł
na pomysł kościoła ze szkła. Spotkał architekta,
którego zainteresował swoją ideą, i tak oto stoi ogromna szklana
katedra. Rozwiązania zupełnie zaskakujące. Katedra jest
ustawiona jakgdyby na wodzie, na przeciwnych rogach cztery baseny. Wewnatrz
też basen. Naprawdę niesamowite i według mnie wzruszające.
Ponieważ mieszkaliśmy na Long Beach nad samym Pacyfikiem, więc
oczywiście kilka godzin moczyliśmy się w oceanie, a
chłopców nie można było niemal wyciągnąć do domu.
Następnego
dnia, po pysznym śniadanku, wyjechaliśmy dwoma samochodami, jako
że nasz uroczy Gospodarz też zdecydował się na kilka dni
urlopu z nami. Chłopcy oczywiście wybrali jazdę z nim, bo ma
super sportowe auto i jest niezwykle dowcipny. Tak oto rozpoczęliśmy
drogę powrotną. Jechaliśmy piękną drogą
(sławna kalifornijska jedynka) nad samym oceanem. Widoki w czasie jazdy
wspaniałe, niestety część „jedynki” była
zamknięta po ostatnim sztormie, który zmył ją do oceanu.
Nocowaliśmy przy trasie do San Francisco. Następnego dnia rano
wjechaliśmy do miasta. Mimo tego, że wiele o nim
słyszeliśmy rzeczywistość nas zaskoczyła.
Właściwie cały czas jeździ się ulicami w górę i w
dół, ponieważ miasto położone jest na wzgórzach. Ulice
są niezwykle strome, ciągle wspinaliśmy się lub
zjeżdżali w dół. Zwiedziliśmy najstarsze w Stanach
Chinatown, zjedliśmy lunch i pojechaliśmy statkiem na wyspę
Alcatraz, na której zwiedziliśmy więzienie (najsławniejsze i
już nieczynne). Podobno tylko trzy osoby uciekły z niego, i nigdy nie
wyjaśniono czy ucieczkę przeżyły. Więzienie jak
więzienie, ale wyobrażam sobie udrękę bandytów
patrzących na to piękne miasto spoza krat. Zwiedzanie więzienia
było ciekawym doświadczeniem, ale mnie najbardziej urzekły
rosnące tam nasturcje, których nie widziałam przez wiele lat.
Rosły dziko i były bardzo piękne, a pozatym przypominały mi
ogródek z mego dzieciństwa. Wracając statkiem z Alcatraz
podziwialiśmy znów San Francisco. Wyjechaliśmy z tego niezwykle
pięknie położonego miasta ślicznym mostem - Golden Gate.
Okolice San
Francisco są też śliczne. Po przenocowaniu na północy
miasta, rano poprzez pola winorośli popruliśmy do Yosemite National
Park. I znów to samo. Już wydawało się, że nic nie jest w
stanie nas zachwycić, a tu buzie nie zamykały się nam z „achów”
i „ochów”: zieleń, góry, woda, płaczące kamienie, wodospady,
ogromne sekwoje, do pnia których wchodziliśmy wszyscy i czuliśmy
się jak mrówki. Podziwialiśmy przeróżne ptaki, łosie i
bizony spokojnie chodzące i zajadające trawę, nie
zwracające uwagi na samochody i aparaty fotograficzne dookoła nich.
Wieczorem
urządziliśmy sobie pożegnalne ognisko. Piekliśmy
szaszłyki i śpiewaliśmy (oczywiście oprócz mnie) piosenki z
Kabaretu Starszych Panów. Było bardzo miło i długo nie
chciało się nam iść spać. Juliusz i jego chrzestny
ojciec spali w nowym, w kształcie igloo, namiocie. Później
dowiedzieliśmy się, że obaj wpadli na pomysł zwabienia
niedźwiedzia. W tym celu na namiocie postawili otwarty słoik z
miodem. Na szczęście dowcip się im nie udał.
Rano
musieliśmy pożegnać naszego towarzysza, który wracał do Los
Angeles, podczas gdy my musieliśmy
pędzić dalej. Było nam smutno, no ale trudno..., życie to
właściwie ciągłe pożegnania. Jeszcze przez kilka
godzin zwiedzaliśmy północno-wschodnią część
Parku Yosemite, a potem - na północ. Koło Reno zjechaliśmy w
kierunku wschodnim, aby zobaczyć Salt Lake City. Jechaliśmy przez
płaszczyznę bez jednej roślinki, jeziora otoczone tylko
kamieniami, całe połacie ziemi bez trawki.
Przejeżdżaliśmy obok największej na świecie trasy dla
wyścigów samochodowych. Cała ta przestrzeń pokryta była
teraz wodą, bo przed naszym przyjazdem były ulewy. Potem
wjechaliśmy znów między pola pokryte solą. Biało
dookoła. Próbowałam – sól smakuje jak ze sklepu. Mijaliśmy
ogromne składy soli, a potem ujrzelismy Grand Salt Lake – ogromne
słone jezioro – no i wjechaliśmy do miasta Salt Lake City. Miastem
nie byliśmy zachwyceni. Zajechaliśmy do niego ze względu na
chęć obejrzenia katedry Mormonów. Rzeczywiście budowla
imponująca, niestety turystom nie można zwiedzać wnętrza.
Wyjeżdżaliśmy więc zawiedzeni.
I znów na
północ. Noc spędziliśmy na ładnym kempingu w Idaho, a
następnego dnia oglądaliśmy już Grand Teton i Yellowstone
Park. Oba bardzo sławne, szczególnie Yellowstone. Grand Teton to
piękny masyw górski, z którego bezpośrednio wjechaliśmy do
Yellowstone. I znów niesamowitości. Po raz pierwszy oglądaliśmy
na własne oczy gejzery – gorące żródła. To przedziwny
widok. Oglądaliśmy erupcję najsławniejszego „Old
Faithfull”, który wytryska mniej więcej co godzinę, wąsko ale
bardzo wysoko. Potem oglądaliśmy wiele innych - na przykład
fontanny gorącej wody wytryskujące szeroko i nieustannie,
bulgocące dziury z wodą, różnokolorowe „plamy” gotującej
się wody, potwornie śmierdzącą i bulgocącą gotującą
się maź. I tak spędziliśmy kilka godzin. Jadąc przez
piękne lasy spotykaliśmy polany pokryte parującymi dziurami.
Było to niesamowite i trochę nieprzyjemne doświadczenie. Przed
samym wyjazdem z Parku oglądaliśmy jeszcze „Grand Canyon” tego Parku
ze ślicznymi wodospadami. Wyjechaliśmy z opóźnieniem
spowodowanym przez łosie, które ku sensacji turystów paradowały
wzdłuż drogi. Potem wyjazd i zjazd z ogromnej wysokości w
dół (Yellowstone położony jest na wysokości około 3
tysięcy metrów nad poziomem morza). Nocowaliśmy w starym miasteczku
Cody (od nazwiska Buffolo Billa). Po drodze, już w ciemnościach,
obejrzeliśmy ślicznie położoną tamę i
przejechaliśmy przez tunel w ogromnej górze (wiele razy w tej podróży
jechaliśmy ogromnymi tunelami w poprzek gór).
Następnym
punktem naszej podróży były Black Hills (Czarne Wzgórza). W rzeczywistości
nie były to wcale wzgórza, lecz ogromne góry, część Gór
Skalistych. Najpierw oglądaliśmy górę, której wierzchołek
jest w trakcie rzeźbienia. Dwadzieścia lat temu Korczak
Ziółkowski (urodzony w Ameryce) rozpoczął rzeźbienie
postaci indianina na koniu - Crazy Horse (Zwariowany Koń). Wysadził
już 6 milionów ton kamienia, a jeszcze trzeba wysadzić następne
1,5 miliona. Jest to coś tak ogromnego, że trudno sobie
wyobrazić. Dziura między ręką indianina a grzywą
końską może pomieścić blok z dziesięcioma kondygnacjami, a dziura w końskim nosie
- pięciopokojowe mieszkanie.
Niestety rzeżbiarz zmarł w grudniu 1982 roku i teraz jego dzieci
(sześcioro spośród dziesięciu) i żona zajmują się
prowadzeniem tego dzieła. Praca nad dokończeniem jego zajmie pewnie
następne 20 lat. W ich domu jest zrobione ogromne muzeum.
Za godzinę
byliśmy przy sławnej Górze Rushmore, w której są wykute
głowy czterech prezydentów – imponujące.
I oto wakacje
dobiegły końca. Z Czarnych Wzgórz jechaliśmy prosto do domu.
Zajęło to nam prawie cztery dni. Nocowaliśmy, jedliśmy i
jechaliśmy. Nic nie zwiedzaliśmy, jako że okolice bliższe
domu zwiedzaliśmy w latach poprzednich. Ostatnią noc
spędziliśmy na kempingu tak ogromnym i tak zorganizowanym, że
stanowił on jakgdyby miasteczko. Było tam chyba wszystko co
potrzebne, i co można było sobie zamarzyć: zimne i gorące
baseny, zjazdy wodne, sale gier, restauracja, bar, sklepy i piękne miejsca
namiotowe. Następnego dnia, około czwartej po południu, dojechaliśmy
do domu. Po zatrzymaniu przed domem chłopcy wysiedli i ucałowali
ziemię na Viście. Tak byli szczęsliwi, że wróciliśmy
zdrowi i cali. Byliśmy pełni wrażeń i zmęczeni.
Widzieliśmy największe cuda w Stanach Zjednoczonych. Byliśmy w
siedemnastu stanach i Meksyku. Zrealizowaliśmy nasze plany i marzenia. A
dla mnie rzecz najważniejsza, przez cały miesiąc byliśmy
razem i było nam dobrze. Obawiam się, że były to nasze
ostatnie wspólne wakacje, bo chlopcy rwą się na samodzielne wyprawy.
Nie wiem, czy zdecyduję się na kemingowanie w przyszłych latach,
a ten rodzaj zwiedzania uważam za najlepszy. „Kempowanie” bardzo mi
się podoba, ale wiek wymaga więcej komfortu. Poza tym, bez
chłopców to żadna frajda - kto by nam rozbijał i
składał namioty. Były to wspaniałe wakacje. Nie miałam
wiele obowiązków. Andrzej zajmował się jedzeniem, chłopcy
namiotami, a ja ubraniem i pakowaniem tak, aby się wszystko upchało w
samochodzie. Były to ciekawe wakacje ale tempo było nieco zbyt
szybkie. Jesteśmy zmęczeni trochę, i fizycznie i nadmiarem
wrażeń. Była to podróż, której nigdy się nie zapomni.
Juliusz codziennie pisał kilka słów, zaznaczał w atlasie
trasę, miejsca zwiedzania i kempingowania. Andrzej też opisywał
każdy dzień w swoim dzienniku. Ja zaczęłam w San Diego, ale
potem nie było warunków, więc kończyłam już po
powrocie do domu. Widzieliśmy wiele z najciekawszych miejsc w Stanach
Zjednoczonych.