Podróż przez Amerykę

 

 

Jesteśmy w San Diego u przyjaciół Andrzeja poznanych w Paryżu w okresie czekania na wizę emigracyjną do Ameryki. Są to młodzi ludzie, którzy świetnie radzą sobie w Stanach Zjednoczonych. Mieszkają w ślicznym domku typu bajkowego z basenem. Przyjechaliśmy do nich wczoraj, a jutro wyjeżdżamy do Los Angeles, do innego naszego przyjaciela.

 

Wakacje jak dotąd były bardzo udane. Nie mieliśmy większych kłopotów, a przeżyliśmy wiele niezapomnianych wrażeń.

 

Podróżujemy w piątkę, my z synami Juliuszem i Pawłem i Paolo, syn naszych włoskich przyjaciół. Z domu wyjechaliśmy w sobotę rano (13 sierpnia). Przez trzy dni właściwie tylko jechaliśmy. Nie było to jednak tak bardzo męczące, bo zawsze staraliśmy około piątej po południu zatrzymywać się na kempingu z basenem i

salą gier. Odprężaliśmy się całkowicie. Chodziliśmy wcześnie spać i dosyć wcześnie wstawaliśmy.

 

Przejazd przez Kansas był niesamowity: równina jak stół, a drogę widziało się na wiele mil naprzód. Wydawało się, że nie ma końca. Ziemia ze względu na kilkutygodniowy brak deszczu spękana jak po trzęsieniu ziemi. Na placu kempingowym czasami trzeba było przeskakiwać pęknięcia. Wszystko koloru złotego tylko dookoła basenu zielono. Turyści spali na zewnątrz namiotów, my zresztą też. Trzeci dzień podróży był dla mnie dość ciężki, bo wciąż źle znoszę upały. W czwartym dniu krajobraz zmienił się i pogoda była cudowna. Wjechaliśmy do Colorado i w rejon Gór Skalistych. Byliśmy zachwyceni. Wydawało się nam, że widzimy coś najpiękniejszego (później jeszcze wiele razy przeżywaliśmy podobne uczucie). Droga dla samochodów prowadzi na szczyty gór. Góry Skaliste są piękne, zieleń rośnie nawet na skałach, jeziora w różnych kształtach rozsiane na różnych wysokościach. Widoki na doliny i serpentyny rzek dopełniały wrażeń. Jedna z rzek płynęła dosłownie jak serpentyna, oglądaliśmy ją wspinając się na szczyt. W górskich parkach pełno grzybów. Niemal byłam chora, przeszkadzały mi one w oglądaniu cudów natury. Nie zbieraliśmy grzybów, bo nie wolno, ale widziałam masę maślaków, surojadek, koźlaczków i prawdziwków oraz ślicznych czerwonych muchomorów. Pospacerowaliśmy wśród jezior i wodospadów po pięknych górach. Przyroda niezwykle bujna, zielone drzewa, jeziora w kwiatach, a dookoła pełno drobnych zwierząt leśnych i mnóstwo ptaków.

 

Po jednym dniu, niestety, musieliśmy opuścić góry. Dalsza podróż była też pełna nowych zdumiewających widoków.

 

Na drugi dzień okazało się, że coś się dzieje z samochodem. Wydawał w czasie jazdy nieznośny metaliczny dźwięk. Zajechaliśmy więc do miasteczka Grand Junction i tam umówiliśmy samochód do przeglądu. W czasie oczekiwania na naszą kolejkę pojechaliśmy zwiedzić Colorado Monument, o którym nigdy przedtem nie słyszeliśmy. Zaraz po wjeździe niemal zatkało nas z wrażenia. Było to coś zupełnie niesamowitego. Jest to zespół skał na równinie. Skały koloru czerwonego wyrzeźbione w przeróżne niezwykłe kształty. Po tych skałach, wysokości 600-1000 metrów, przeprowadzona jest droga z niebywałymi zakrętami, którą jechaliśmy (około dwie godziny) nad przepaściami. Od czasu do czasu, aby oszczędzać samochód, chłopcy pchali nas w dół. Było to dla nas duże przeżycie. Szczególnie jednak dla Andrzeja prowadzącego duży i niezupełnie sprawny samochód. Jak wróciliśmy do warsztatu to dowiedzieliśmy się, że wyprawa nasza nie była zbyt mądra, bo w skrzynce olejowej nie było zupełnie oleju. Mogliśmy po prostu utknąć na szczycie

którejś z tych skał, które tak nas zachwycały. Na szczęście to się nie stało i po godzinie wyruszyliśmy w dalszą drogę.

 

Tego dnia wjechaliśmy do Utah. A na drugi dzień rozpoczęliśmy zwiedzanie kanionów. Tego jednak nie potrafię już opisać. Gdziekolwiek ruszaliśmy byliśmy zaskakiwani nowymi widokami, niesamowitymi kształtami i przeróżnymi kolorami. Przez pierwszą część dnia podróżowaliśmy po ogromnym paskowyżu (plateau) znajdującej się na wysokości dwóch tysięcy metrów i od czasu do czasu oglądaliśmy przepaście, wśród których wiły się leniwie rzeki, które wyrzeżbiły te wszystkie kaniony. Czasami wspinaliśmy się samochodem na wysokość około czterech tysięcy metrów i oglądaliśmy rozciągające się na kilometry doliny ze skałami przedziwnych kształtów. Nadawaliśmy tym kształtom różne nazwy według tego co nam przypominały. Były to na przykład: „lwica karmiąca swe małe”, „uciekający niedźwiedź”, itp. Największe jednak wrażenie zrobił na nas Canyon Dead Horse (Nieżyjący Koń). Nazwa pochodzi od legendy głoszącej, że kiedyś przywędrowały nad brzeg tego kanionu konie i nie umiały znaleźć drogi powrotnej (dosyć wąskiej). Stojąc nad przepaścią, w której wiła się rzeka umierały z pragnienia. Widoki jakie rozciągały się przed nami były absolutnie nie do wyobrażenia. Nigdy nie spodziwałam się, że coś takiego może istnieć. Przeróżne kolory i kształty skał, a wśród tego serpentyna błękitnej rzeki. Mogłam tylko płakać z zachwytu. Zamykając oczy wciąż widzę to cudo natury.

 

Przez dwa dni oglądaliśmy kaniony, łuki skalne i skalne mosty. Wydawało się nam, że po tym Grand Canyon nie zrobi już na nas większego wrażenia, a jednak...! To było coś szokującego. Jest przerażająco ogromny  i niesamowitej wysokości, mrożący wręcz krew w żyłach. Kiedy z Andrzejem chcieliśmy patrzeć przez lornetkę, musieliśmy nawzajem podtrzymywać się, bo kręciło się w głowie. Nie mogłam się tym specjalnie zachwycać, bo czułam się wobec tego ogromu maciupką nic nieznaczącą kruszynką, a tego uczucia specjalnie nie lubię. Tego popołudnia obozowaliśmy na szczycie. Andrzej poszedł spać do namiotu. Paolo też wolał zostać w obozowisku. Synowie i ja wzięliśmy mapę od ranczera, plecak z wodą, latarką i drobiazgami, i wyruszyliśmy na szlak w dół Canyonu. Nie planowaliśmy dojścia do dna, ale zejście na dno okazało się tak pasjonujące, że dotarliśmy aż do najniższego punktu i potem wdrapaliśmy się z powrotem. Byliśmy dumni z siebie no i pod wrażeniem tego co oglądaliśmy. Tak jak mówił nam ranczer, można ten ogrom ocenić właściwie gdy własnymi oczami spojrzy z dołu i własnymi nogami „zmierzy” wysokość. O tym, że był to ogromny wysiłek nie muszę pisać. Chłopcy na zmianę (w dół co 15 minut, a w górę co 10 minut) zamieniali się plecakiem. Ja nie niosłam absolutnie nic. Byłam w stroju kąpielowym i krótkich spodenkach. Dotarliśmy do obozowiska na „ostatnich nogach” ale szczęśliwi i pełni wrażeń. Na chłopcach zmęczenie nie zostawiło śladów. Po pół godzinie wypoczynku hasali jakgdyby nigdy nic, a na drugi dzień już wcale nie czuli się zmęczeni. Natomiast ja miałam kłopoty z chodzeniem prosto. Nie żałowałam jednak ani przez chwilę swojej decyzji przejścia szlaku. Myślę,że zapamiętam te kilka godzin na długo, szczególnie, że byłam z synami i było nam niezmiernie dobrze razem. Opiekowali się mną i byli bardzo dumni, że dotrzymuję im kroku.

 

Na drugi dzień pojechaliśmy na inny punkt widokowy, aby jeszcze raz spojrzeć na Grand Canyon. I znów przeżywaliśmy zachwyty. Można byłoby zostać tu kilka dni i wciąż odkrywać nowe cuda natury. Czas jednak naglił. Tego dnia celem było Las Vegas. Późnym popołudniem byliśmy na kampingu. Rozłożyliśmy namioty i wybraliśmy się do Śródmieścia z postanowieniem przegrania po 5 dolarów każdy. Andrzej twierdził, że w ogóle nie będzie grał. Miasto zaskoczyło nas neonami i kolorami. Atmosfera jak w żadnym innym mieście. Po zwiedzeniu centrum weszliśmy do jednego z ogromnych kasyn gry. Okazało się, że aby grać trzeba mieć ponad 21 lat. Wobec tego chłopcy mogli tylko nam towarzyszyć. Juliusz i Paweł znieśli ten wyrok dobrze. Paolo był nieszczęśliwy. Wszyscy jednak podporządkowali się zasadom i bawili się razem z nami. Andrzejowi szczeście nie sprzyjało, ale „wylazł” z niego prawdziwy hazardzista. Podniecił się grą i cały czas błagał mnie o pieniądze, które mnie „sypały się” – graliśmy w pokera z komputerem. Wrzucało się jedną lub kilka monet dwudziestopięcio centowych i, jeśli wybrało się właściwe karty (układając którąś z pokerowych kombinacji), można było wygrać do dwudziestu pięciu tysięcy dolarów. Po wyjściu z kasyna obliczyliśmy, że wciąż jestem wygrana: 46 dolarów i 25 centów. Byłam z siebie bardzo zadowolona. Chłopcy byli dumni, że udało się im wyprowadzić rozochoconego grą Tatę. Andrzej grał jeszcze na kampingu i tam mu się poszczęściło – wygrał 20 dolarów. Tak więc Las Vegas został pokonany i wyjeżdżaliśmy jako zdobywcy - na plusie!

 

Następne dwa dni to zwiedzanie pięknych parków narodowych i podróż przez pustynie w kierunku San Diego. Po wyjeździe z Las Vegaz oglądaliśmy Hoover Dam, największą tamę na świecie. Tama ta zbudowana jest na rzece Colorado. Ogrom. Oglądaliśmy też dwa kratery. Jeden, będący wynikiem uderzenia ogromnego meteorytu, a  drugi to krater nieczynnego już wulkanu. Zwiedziliśmy również ruiny miasta zbudowanego przez Indian oraz Montezuma Castle. Te pozostałości po Indianach świadczą niestety o bardzo nisko rozwiniętej kulturze wśród nich. Naczynia nie miały żadnych nawet najprostszych ozdób. Miasto to wykute w pionowej skale (dla bezpieczeństwa) jamy będące ich domami. Park Narodowy Zion to miejsce urocze i romantyczne. Przepiękne widoki. Tym razem Andrzej źle znosił podróż. Podróż przez pustynię to ciężka praca dla prowadzącego samochód. Jechaliśmy godzinami w upale wśród lasów kaktusowych. Szczególnie trudna trasa prowadziła od granic Californii do San Diego. Oglądaliśmy sławną Monument Valley - ogromną, płaską dolinę z „wyrastającymi” z niej od czasu do czasu uformowanymi w przeróżne kształty, przypominające pomniki (stąd nazwa), skałami. Ale spośród tego typu cudów największe wrażenie zrobiła na mnie Valley of the Gods – Dolina Bogów. Jechaliśmy ogromną płaszczyzną przez 2-3 godziny i nagle przed nami znak ograniczenia prędkości i zakręt pod kątem prostym. Wjechaliśmy pomiędzy dwie skały – jakby w bramę – i zatkało nas!  Przed nami, a właściwie pod nami – okoła kilometra poniżej – rozciągała się płaszczyzna z rozsianymi na niej „posągami Bogów”. My znajdowalismy się na klifie schodzącym pionowo w dół. Było to pełne zaskoczenie, bo nigdzie o tym nie czytaliśmy. Wieczorem chłopcy próbowali kąpać się w Colorado, ale na moja prosbę zrezygnowali bo nurt rzeki pełen wirów był niebezpiecznie szybki, a temperytura bardzo niska. Tylko Juliusz zanurzył się głębiej. Noc spędziliśmy na obozowisku na skałach z przepięknym widokiem na rzekę Colorado. Kemping był niezwykle malowniczo położony i ciekawie zorganizowany.

 

Nazajutrz w dość nagły sposób z pustyń i czerwonych kanionów znaleźliśmy się w oazie zieleni – San Diego. Dojechalismy do domu przyjaciół Andrzeja, Bożenki i Włodka. Przyjęli nas absolutnie niezwykle. Odstąpili nam swoją piękną sypialnię i gościli jak udzielnych książąt. Po raz pierwszy spaliśmy na łóżku wodnym.

 

San Diego jest ślicznym i miłym miastem, pełnym zieleni, i to dla nas naogół nieznanej. Wiele drzew widzieliśmy po raz pierwszy w życiu. Wieczorem pojechaliśmy na Stare Miasto. Atmosfera niezwykła, romantyczna i ciepła. Miasto zbudowane w stylu hiszpańskim Ludzie uprzejmi i pogodni, a stare budynki niezwykle ciekawe. Następnego dnia rano pojechaliśmy, zabierając Bożenkę, do Meksyku ... i tu odwrotne zaskoczenie - brud, nędza i nieróbstwo. Zakupy jednak udały się. Ponieważ siła robocza jest tania, więc wszystko jest o wiele tańsze. Nakupiłam dużo skórzanych rzeczy i meksykański kapelusz, który do końca naszych wakacji podróżował na dachu samochodu. Wróciliśmy do San Diego pod nieco przykrym wrażeniem. Meksyk przypomniał nam komunistyczną Polskę. Wieczorem znów zwiedzaliśmy miasto, piękny park Balboa i port. Oglądaliśmy drzewa, dziewczyny tańczące brzuchami, śliczne widoki miasta i portu w światłach. Słuchaliśmy też, przypadkowo, koncertu gry na fujarce w przepięknej scenerii parku. Chłopcy jednomyślnie orzekli wieczorem, że będą tu mieszkać w przyszłości. Marzyłam więc, że będę miała możność odwiedzania San Diego częściej, bo i ja byłam pod jego wrażeniem. (Ostatnio przypomniałam im o tym, ale niestety, w Stanach Zjednoczonych miejsce pracy decyduje o miejscu zamieszkania. Okazało się, że marzenia nie zawsze się spełniają.)  Bożenka, Włodek i ich śliczna córeczka są bardzo szczęśliwi z mieszkania w tym pięknym miejscu. Tęsknią tylko czasami za śniegiem, szczególnie w czasie Świąt Bożego Narodzenia. Czasami mają kłopoty aby zmobilizować się do przygotowania Wigilii, bo zamiast robienia śledzi chcą pływać w basenie. Temperatura w tym okresie jest zwykle około 20 stopni C. W tym czasie władze miasta zwożą do parku śnieg z pobliskich gór, aby dzieci mogły pobawić się śnieżkami. Zabawa ta jest jednak droga. Nie wszystko też jest takie proste jakby się turystom wydawało, bo jest to miejsce niebezpieczne zarówno ze względu na pożary jak i trzęsienia ziemi. Tak więc nie można mieć wszystkiego jednocześnie. Trzeba wybrać spokój lub piękno.

 

Następnego dnia (trzeciego w San Diego) znów pojechaliśmy do Starego Miasta. Zrobiliśmy sobie zdjęcie w strojach z Westernów. Andrzej wystąpił jako szeryf, a my jako jego rodzina. Ja wyglądam na nim okropnie (jak zwykle), ale zdjęcie w sumie udane. Szczególnie dobrze wypadł Andrzej (dostał od razu propozycję pracy). Chłopcy też wyglądają ciekawie.

 

Z San Diego, po pożegnaniu z tą wspaniałą rodzinką, pojechaliśmy do Los Angeles, gdzie już niecierpliwie czekał na nas najbliższy przyjaciel Andrzeja ze studiów i chrzestny ojciec Juliusza. Jest niezwykle utalentowanym naukowcem  i pracuje na uniwersytecie. Spotkanie z nim było dla mnie szokiem. Wyglądał na ciężko chorego. Siwy, przytył, no i miał białą, niemal przeźroczystą cerę. Okazało się, że był kilka miesięcy po rozległym ataku serca i nie wolno mu było przebywać na słońcu. Przesiadywał więc w laboratorium lub w apartamencie. Kupił właśnie przed naszym przyjazdem mieszkanie, townhouse , dom w kondominium ze wszystkich stron przylegający do innych ale dwupoziomowy. Na górze sypialnie, a na dole duży pokój w kształcie litery „L” z kuchnią. Mieszkanie bardzo ładnie zaprojektowane i urządzone. Czuło się jednak już od pierwszej chwili, że mieszka tam samotnie. Życie jego, według mnie było smutne. Żona z córeczką próbowały zaadoptować się w Stanach, ale nie udało się im i opuściły go wracając do Polski. Ona w Polsce miała kilka mieszkań, kilka samochodów, służbę, świetną pracę, mnóstwo pieniędzy, a tu musiałaby zaczynać wszystko od początku. Tak więc jest sam, tęskni za córeczką i dziwaczeje, jeśli to jeszcze, w jego przypadku, jest możliwe. (Obecnie Andrzej ma drugą żonę i córeczkę.)

 

Przyjmował nas niezwykle miło i serdecznie. Przyjazń między nim i Andrzejem jest niezwykła, potrafią sobie wybaczać rzeczy wydające się inie do wybaczenia. Byliśmy u niego trzy wspaniałe dni. Razem zwiedziliśmy Hollywood, Sunset Boulvar i z grubsza Los Angeles. Miasto okropne, nad całym unosi się smog. Położone w dolinie nigdy nie może pozbyć się smogu, który gryzie w nosie i w oczach. Pierwszy raz doświadczyłam czegoś takiego. Słońca tu prawie nie widać. Wędrowaliśmy po głównej ulicy Hollywoodu i muszę przyznać, że nic mnie to nie podniecało. Na chodniku każda sławna gwiazda filmowa ma swoją wmurowaną gwiazdę z wypisanym imieniem i nazwiskiem oraz rodzajem sztuki jaki reprezentuje. Przed głównym wejściem, w betonie (także chodnik), najsławniejsze gwiazdy pozostawiły swe autografy i odcisnęły ręce i stopy. Stanęłam więc w butach Gregory Pecka, a Andrzej zrobił mi zdjęcie. Studia filmowe wyniosły się już z miasta, a ostatnie, Paramont, spaliło się na dwa tygodnie przed naszym przyjazdem (budynki palą się tam z częstotliwością kilkuletnią). Oglądaliśmy domy kilku sław, ale nic specjalnego w tym momencie nie odczuwałam.

 

Następny dzień spędziliśmy w Disneylandzie – pierwszym takim miasteczkiem powstałym na świecie. Tym razem nie bawiłam się tak dobrze jak na Florydzie. Zresztą wszyscy orzekliśmy, że Disneyworld na Florydzie jest większy i bardziej atrakcyjny. Chłopcy jednak byli bardzo podnieceni i szczęśliwi, bawili się świetnie cały dzień. Andrzej i ja też spędziliśmy przyjemnie dzień, udając dzieci. Następnego ranka zwiedziliśmy niezwykłą kryształową katedrę. Jeden z pastorów, Schuler, miał ideę kościoła na powietrzu, i zwykle nabożeństwa odprawiał na zewnątrz. Później wpadł na pomysł kościoła ze szkła. Spotkał architekta, którego zainteresował swoją ideą, i tak oto stoi ogromna szklana katedra. Rozwiązania zupełnie zaskakujące. Katedra jest ustawiona jakgdyby na wodzie, na przeciwnych rogach cztery baseny. Wewnatrz też basen. Naprawdę niesamowite i według mnie wzruszające. Ponieważ mieszkaliśmy na Long Beach nad samym Pacyfikiem, więc oczywiście kilka godzin moczyliśmy się w oceanie, a chłopców nie można było niemal wyciągnąć do domu.

 

Następnego dnia, po pysznym śniadanku, wyjechaliśmy dwoma samochodami, jako że nasz uroczy Gospodarz też zdecydował się na kilka dni urlopu z nami. Chłopcy oczywiście wybrali jazdę z nim, bo ma super sportowe auto i jest niezwykle dowcipny. Tak oto rozpoczęliśmy drogę powrotną. Jechaliśmy piękną drogą (sławna kalifornijska jedynka) nad samym oceanem. Widoki w czasie jazdy wspaniałe, niestety część „jedynki” była zamknięta po ostatnim sztormie, który zmył ją do oceanu. Nocowaliśmy przy trasie do San Francisco. Następnego dnia rano wjechaliśmy do miasta. Mimo tego, że wiele o nim słyszeliśmy rzeczywistość nas zaskoczyła. Właściwie cały czas jeździ się ulicami w górę i w dół, ponieważ miasto położone jest na wzgórzach. Ulice są niezwykle strome, ciągle wspinaliśmy się lub zjeżdżali w dół. Zwiedziliśmy najstarsze w Stanach Chinatown, zjedliśmy lunch i pojechaliśmy statkiem na wyspę Alcatraz, na której zwiedziliśmy więzienie (najsławniejsze i już nieczynne). Podobno tylko trzy osoby uciekły z niego, i nigdy nie wyjaśniono czy ucieczkę przeżyły. Więzienie jak więzienie, ale wyobrażam sobie udrękę bandytów patrzących na to piękne miasto spoza krat. Zwiedzanie więzienia było ciekawym doświadczeniem, ale mnie najbardziej urzekły rosnące tam nasturcje, których nie widziałam przez wiele lat. Rosły dziko i były bardzo piękne, a pozatym przypominały mi ogródek z mego dzieciństwa. Wracając statkiem z Alcatraz podziwialiśmy znów San Francisco. Wyjechaliśmy z tego niezwykle pięknie położonego miasta ślicznym mostem - Golden Gate.

 

Okolice San Francisco są też śliczne. Po przenocowaniu na północy miasta, rano poprzez pola winorośli popruliśmy do Yosemite National Park. I znów to samo. Już wydawało się, że nic nie jest w stanie nas zachwycić, a tu buzie nie zamykały się nam z „achów” i „ochów”: zieleń, góry, woda, płaczące kamienie, wodospady, ogromne sekwoje, do pnia których wchodziliśmy wszyscy i czuliśmy się jak mrówki. Podziwialiśmy przeróżne ptaki, łosie i bizony spokojnie chodzące i zajadające trawę, nie zwracające uwagi na samochody i aparaty fotograficzne dookoła nich.

 

Wieczorem urządziliśmy sobie pożegnalne ognisko. Piekliśmy szaszłyki i śpiewaliśmy (oczywiście oprócz mnie) piosenki z Kabaretu Starszych Panów. Było bardzo miło i długo nie chciało się nam iść spać. Juliusz i jego chrzestny ojciec spali w nowym, w kształcie igloo, namiocie. Później dowiedzieliśmy się, że obaj wpadli na pomysł zwabienia niedźwiedzia. W tym celu na namiocie postawili otwarty słoik z miodem. Na szczęście dowcip się im nie udał.

 

Rano musieliśmy pożegnać naszego towarzysza, który wracał do Los Angeles,  podczas gdy my musieliśmy pędzić dalej. Było nam smutno, no ale trudno..., życie to właściwie ciągłe pożegnania. Jeszcze przez kilka godzin zwiedzaliśmy północno-wschodnią część Parku Yosemite, a potem - na północ. Koło Reno zjechaliśmy w kierunku wschodnim, aby zobaczyć Salt Lake City. Jechaliśmy przez płaszczyznę bez jednej roślinki, jeziora otoczone tylko kamieniami, całe połacie ziemi bez trawki. Przejeżdżaliśmy obok największej na świecie trasy dla wyścigów samochodowych. Cała ta przestrzeń pokryta była teraz wodą, bo przed naszym przyjazdem były ulewy. Potem wjechaliśmy znów między pola pokryte solą. Biało dookoła. Próbowałam – sól smakuje jak ze sklepu. Mijaliśmy ogromne składy soli, a potem ujrzelismy Grand Salt Lake – ogromne słone jezioro – no i wjechaliśmy do miasta Salt Lake City. Miastem nie byliśmy zachwyceni. Zajechaliśmy do niego ze względu na chęć obejrzenia katedry Mormonów. Rzeczywiście budowla imponująca, niestety turystom nie można zwiedzać wnętrza. Wyjeżdżaliśmy więc zawiedzeni.

 

I znów na północ. Noc spędziliśmy na ładnym kempingu w Idaho, a następnego dnia oglądaliśmy już Grand Teton i Yellowstone Park. Oba bardzo sławne, szczególnie Yellowstone. Grand Teton to piękny masyw górski, z którego bezpośrednio wjechaliśmy do Yellowstone. I znów niesamowitości. Po raz pierwszy oglądaliśmy na własne oczy gejzery – gorące żródła. To przedziwny widok. Oglądaliśmy erupcję najsławniejszego „Old Faithfull”, który wytryska mniej więcej co godzinę, wąsko ale bardzo wysoko. Potem oglądaliśmy wiele innych - na przykład fontanny gorącej wody wytryskujące szeroko i nieustannie, bulgocące dziury z wodą, różnokolorowe „plamy” gotującej się wody, potwornie śmierdzącą i bulgocącą gotującą się maź. I tak spędziliśmy kilka godzin. Jadąc przez piękne lasy spotykaliśmy polany pokryte parującymi dziurami. Było to niesamowite i trochę nieprzyjemne doświadczenie. Przed samym wyjazdem z Parku oglądaliśmy jeszcze „Grand Canyon” tego Parku ze ślicznymi wodospadami. Wyjechaliśmy z opóźnieniem spowodowanym przez łosie, które ku sensacji turystów paradowały wzdłuż drogi. Potem wyjazd i zjazd z ogromnej wysokości w dół (Yellowstone położony jest na wysokości około 3 tysięcy metrów nad poziomem morza). Nocowaliśmy w starym miasteczku Cody (od nazwiska Buffolo Billa). Po drodze, już w ciemnościach, obejrzeliśmy ślicznie położoną tamę i przejechaliśmy przez tunel w ogromnej górze (wiele razy w tej podróży jechaliśmy ogromnymi tunelami w poprzek gór).

 

Następnym punktem naszej podróży były Black Hills (Czarne Wzgórza). W rzeczywistości nie były to wcale wzgórza, lecz ogromne góry, część Gór Skalistych. Najpierw oglądaliśmy górę, której wierzchołek jest w trakcie rzeźbienia. Dwadzieścia lat temu Korczak Ziółkowski (urodzony w Ameryce) rozpoczął rzeźbienie postaci indianina na koniu - Crazy Horse (Zwariowany Koń). Wysadził już 6 milionów ton kamienia, a jeszcze trzeba wysadzić następne 1,5 miliona. Jest to coś tak ogromnego, że trudno sobie wyobrazić. Dziura między ręką indianina a grzywą końską może pomieścić blok z  dziesięcioma kondygnacjami, a dziura w końskim nosie -  pięciopokojowe mieszkanie. Niestety rzeżbiarz zmarł w grudniu 1982 roku i teraz jego dzieci (sześcioro spośród dziesięciu) i żona zajmują się prowadzeniem tego dzieła. Praca nad dokończeniem jego zajmie pewnie następne 20 lat. W ich domu jest zrobione ogromne muzeum.

 

Za godzinę byliśmy przy sławnej Górze Rushmore, w której są wykute głowy czterech prezydentów – imponujące.

 

I oto wakacje dobiegły końca. Z Czarnych Wzgórz jechaliśmy prosto do domu. Zajęło to nam prawie cztery dni. Nocowaliśmy, jedliśmy i jechaliśmy. Nic nie zwiedzaliśmy, jako że okolice bliższe domu zwiedzaliśmy w latach poprzednich. Ostatnią noc spędziliśmy na kempingu tak ogromnym i tak zorganizowanym, że stanowił on jakgdyby miasteczko. Było tam chyba wszystko co potrzebne, i co można było sobie zamarzyć: zimne i gorące baseny, zjazdy wodne, sale gier, restauracja, bar, sklepy i piękne miejsca namiotowe. Następnego dnia, około czwartej po południu, dojechaliśmy do domu. Po zatrzymaniu przed domem chłopcy wysiedli i ucałowali ziemię na Viście. Tak byli szczęsliwi, że wróciliśmy zdrowi i cali. Byliśmy pełni wrażeń i zmęczeni. Widzieliśmy największe cuda w Stanach Zjednoczonych. Byliśmy w siedemnastu stanach i Meksyku. Zrealizowaliśmy nasze plany i marzenia. A dla mnie rzecz najważniejsza, przez cały miesiąc byliśmy razem i było nam dobrze. Obawiam się, że były to nasze ostatnie wspólne wakacje, bo chlopcy rwą się na samodzielne wyprawy. Nie wiem, czy zdecyduję się na kemingowanie w przyszłych latach, a ten rodzaj zwiedzania uważam za najlepszy. „Kempowanie” bardzo mi się podoba, ale wiek wymaga więcej komfortu. Poza tym, bez chłopców to żadna frajda - kto by nam rozbijał i składał namioty. Były to wspaniałe wakacje. Nie miałam wiele obowiązków. Andrzej zajmował się jedzeniem, chłopcy namiotami, a ja ubraniem i pakowaniem tak, aby się wszystko upchało w samochodzie. Były to ciekawe wakacje ale tempo było nieco zbyt szybkie. Jesteśmy zmęczeni trochę, i fizycznie i nadmiarem wrażeń. Była to podróż, której nigdy się nie zapomni. Juliusz codziennie pisał kilka słów, zaznaczał w atlasie trasę, miejsca zwiedzania i kempingowania. Andrzej też opisywał każdy dzień w swoim dzienniku. Ja zaczęłam w San Diego, ale potem nie było warunków, więc kończyłam już po powrocie do domu. Widzieliśmy wiele z najciekawszych miejsc w Stanach Zjednoczonych.