Danuta Julia Cisek

 

Ach te Polki z Ameryki

 

 

            Na wstępie chciałabym wyjaśnić co rozumiem pod pojęciem kultury. 

            W mowie potocznej często używamy “on nie ma żadnej kultury”, “nie umie zachować się kulturalnie”, “muszę pójść na operę aby się ukulturalnić”, itp. Według Słownika wyrazów obcych PWN pod redakcją Jana Tokarskiego kultura to “całokształt materialnego i duchowego dorobku ludzkości, wytworzonego w ogólnym rozwoju historycznym lub w jego określonej epoce... poziom rozwoju społeczeństw, grup, jednostek w danej epoce historycznej... stopień doskonałości, sprawności w opanowaniu jakiejś specjalości, umiejętności, itp... wysoki poziom rozwoju intelektualnego, moralnego, ogłada, obycie, takt,...” Częścią składową kultury jest także kultura fizyczna, sport, itp.

            Jest to więc niezwykle szeroko rozumiane pojęcie.  Dlatego boję się, że odpowiedź moja na tę ankietę może mijać się z oczekiwaniami badającego.  Spróbuję poruszyć kilka różnych zakresów dorobku społecznego według mnie mieszczącego się w zakresie pojęcia kultury.

Jak doszło do mojej emigracji? 

           

            Do Ameryki przyjechałam z moimi synami, Juliuszem (10 lat) i Pawłem (9 lat), w grudniu 1977 roku.  Mój mąż, Andrzej, opuścił kraj w 1972 roku ze względów politycznych. Byliśmy przygotowani na trzy lata rozłąki. Tymczasem trwała ona ponad 5 lat. 

            Kiedy spotkaliśmy się, byliśmy dla siebie niemal obcy.  Najgorszy był pierwszy rok. Zarówno na Andrzeju, jak i na mnie te pięć lat rozłąki i walki o połączenie zostawiło głębokie ślady, które do tej pory dają znać o sobie.

            Synowie do Ameryki przyzwyczaili się szybko. Mnie jednak zajęło to bardzo długi okres. Nigdy nie chciałam wyjeżdżać z Kraju. Pieniądze nie były dla mnie ważne. Tak wychowała mnie moja Mama. W naszym domu nie mówiło się o pieniądzach.  Nigdy ich nie było i nie było o czym mówić. Jak daleko sięgam pamięcią zawsze ledwie wystarczało nam do pierwszego i to tylko dlatego, że Mama nocami dorabiała szyciem. Było nas pięcioro. Było ciężko, ale ja byłam bardzo szczęśliwym dzieckiem. Mamusia miała tyle miłości w sobie, że mogła nim obdarzyć o wiele więcej niż pięcioro dzieci.  Po ślubie też nie mieliśmy pieniędzy, chociaż oboje ukończyliśmy wyższe studia, pracowaliśmy ciężko i oszczędzaliśmy. Pieniądze nie kierowały nigdy naszymi decyzjami. Andrzej zawsze walczył o uczciwość w postępowaniu. Nie chciał pogodzić się z myślą, że jego dzieci będą wychowywane w kłamstwie i skazane na pokusy skorumpowanego otoczenia.

            Trzynaście razy składałam podanie o wyjazd do męża. Wyjechałam w momencie kiedy byłam o krok od osiągnięcia swoich marzeń w karierze zawodowej. Pracowałam na uczelni i właśnie kończyłam doktorat, gdy władze zgodziły się na wyjazd pod warunkiem, że stanie się to szybko, jeszcze przed przyjazdem ówczesnego Prezydenta Stanów Zjednoczonych, Jimmy Cartera, który nasze nazwisko miał na swojej liście preferencyjnej. Nie wyrażono zgody abym dokończyła doktorat. Mogłam wybierać wyjazd teraz lub nigdy. Wybrałam wyjazd.

            Tak więc znalazłam się w nowym kraju, z dala od mojej Mamy, rodziny i przyjaciół. Także, co było dla mnie bardzo ważne, z dala od mojej pracy. 

 

Jak wyglądał mój pierwszy kontakt z kulturą amerykańską?

 

            W Polsce uwielbiałam teatr. Często też chodziliśmy do Opery i Fillharmonii. Kiedy przyjechałam do Stanów mój język angielski był bardzo słaby.  Wydawało mi się, że nigdy nie będę mogła brać udziału w podobnych przeżyciach jak podczas przedstawień teatralnych w Polsce.  Było to chyba jedno z większych poświęceń, na które decydowałam się przy wyjeździe.

            W Warszawie, w domu mojej siostry i jej męża, często uczestniczyliśmy w spotkaniach, które odbywały się wokół osoby ich najlepszego przyjaciela, Jerzego Łojka.  Były to niezapomniane uczty duchowe. Wszystko to wydawało mi się stracone. Jak gdyby zamknęły się za mną jakieś czarodziejskie drzwi. 

            Pierwsze dni, chociaż trudne i smutne, dały mi jednak niezwykłe odkrycie.  Andrzej, przed naszym przyjazdem kupił kondominium w przepięknej okolicy nad jeziorem, 80 kilometrów na północ od Nowego Jorku. Jadąc z lotniska nie wierzyłam własnym oczom. Wszędzie dokoła były lasy i jeziora, a przecież mnie uczono o kamiennych miastach i zdewastowanej przyrodzie. Następnego dnia, była to niedziela, wyszliśmy na spacer. Po kondominium spacerowało wiele osób. Wszyscy zrelaksowani i uśmiechający się do mnie serdecznie i przyjaźnie. Przez cały następny tydzień zażeraliśmy się ciastkami i słodyczami przynoszonymi przez sąsiadów na nasze powitanie. 

            Chłopcy chodzili do szkoły, ja na pobliską uczelnię na lekcje języka. W soboty i niedziele spotykaliśmy się z przyjaciółmi. Andrzej, który nie znosił Nowego Jorku, zabrał nas kiedyś do tego miasta i przewiózł przez najgorsze dzielnice. Zrobił to celowo, aby nastraszyć nas i wybić z głowy myśli o wyprawach do tego miasta. Byliśmy rzeczywiście przerażeni, ale na wiosnę przełamałam się. Wzięłam moich synów, sąsiadkę Amerykankę, która nigdy nie była w Nowym Jorku, jej dwóch synów i pojechałam samochodem do miasta. Byłam przerażona swoją odwagą, ale wyprawa udała się wspaniale. Zwiedziliśmy Muzeum Przyrodnicze i okoliczne wystawy.

            Oboje z Andrzejem zdecydowaliśmy się nie izolować od Amerykanów.  (Dla wyjaśnienia - dla mnie Amerykanin to ten, który urodził się już w tym kraju.)  Przyjmowaliśmy w naszym domu zarówno Polaków jak i przybyszów z różnych krajów, głównie z Europy. W czasie przyjęć, które urządzaliśmy bardzo często, w różnych kątach mieszkania słychać było różne języki, a więc polski, węgierski, jugosłowiański, hebrajski.  Ogólnym był jednak angielski. Tylko święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy spędzaliśmy wśród Polaków.

            Po roku zapisałam się na pobliską uczelnię na kursy programowania.  Już na pierwszych zajęciach przeżyłam szok.  Profesor zadał proste zadania matematyczne do rozwiązania i ... wyszedł.  Zapowiedział, że gdy wróci po 20 minutach 90% nie będzie miało właściwej odpowiedzi. Wpadłam w panikę mimo, że zadanie było niezwykle proste a ja studiowałam matematykę wyższą. Nikt nie rozglądał się, aby skorzystać z pomocy sąsiada. Kiedy profesor wrócił i sprawdził wyniki, okazało się, że na 36 osób tylko ja dałam prawidłowe odpowiedzi. Wezwał mnie na rozmowę i po kilku minutach poradził mi abym z kursu zrezygnowała, bo jest na zbyt niskim dla mnie poziomie.  Zadawałam sobie dwa pytania:  dlaczego nikt nie ściągał? i jak to się dzieje, że dorośli ludzie, po ukończeniu szkoły średniej, nie potrafili podzielić 3 przez 21? Kiedy dostałam się na kursy na poziomie moich potrzeb też szokowało mnie to, że na każdym teście wykładowca wychodził i nikomu nawet nie przyszło do głowy odpisywanie od kolegów.

            Szkoła, do której chodzili synowie miała wysoki poziom i miała profil artystyczny. Szybko odkryto u nich zdolności artystyczne i zostali przydzieleni na lekcje muzyki i studia plastycznego. Juliusz uczył się na pianinie i saksofonie, a Paweł  na pianinie i skrzypcach.  Na studium plastyczne odwoziliśmy ich przez 4 lata raz w tygodniu na godzinę siódmą rano. W obu przedmiotach osiągnęli doskonałe wyniki i nawet chcieli studiować dalej muzykę, ale Andrzej zdecydowanie sprzeciwił się.

            Na wiosnę 1980 roku zostaliśmy zaproszeni na koncert w pobliskim miasteczku Ridgefield, gdzie miał występować nauczyciel Pawełka ze szkoły. Andrzej, który ma duże wymagania w stosunku do muzyki, nie był przekonany czy warto tracić czas. Chłopcy jednak uważali, że musimy iść ze względu na pana Woostera, który miał solowy koncert na wiolonczeli. Pojechaliśmy więc. Ogromna sala przepełniona po brzegi porządnie ubranymi dorosłymi i młodzieżą. Wychodzi dyrygent ... w spódnicy, pani Beatrice Brown W programie Mendelssohn, Bach, Benjamin i Dworzak. Przeżyliśmy cudowny wieczór i  niespodziankę: w prowincjonalnym miasteczku taka orkiestra. Wkrótce zostaliśmy jej sponsorami i przez wiele następnych lat chodziliśmy na wszystkie koncerty.  Słuchaliśmy takich wykonawców jak Nai-Yuan Hu, Mayo Tsuzuki, Skitch Henderson, William Hall, Thomas Hrybkiv, Mario Bernardo, Philip Smith .. i na koniec wspaniały duet Szostakowiczów: ojciec Maxim - dyrygent i syn Dmitrij przy fortepianie w koncercie i symfonii wielkiego Dymitra Szostakowicza. Szostakowicze wystąpili niejako po sąsiedzku Mieszkali wówczas w Ridgefield. To był nasz ostatni koncert w tym miasteczku, gdyż rozsmakowaliśmy się w wielkich wykonawcach. Zaczęliśmy jeździć na koncerty do Carnegii Hall i Julliard School of Music.

             Pierwsze bilety na balet otrzymaliśmy w prezencie od naszej znajomej. Ceny biletów, jak się okazało, nie były  poza naszymi możliwościami.  A więc po prawie czterech latach pobytu w Stanach zasiedliśmy na “jaskółce” w Metropolitan Opera w Lincoln Center. Wystawiano “Jezioro Łabędzie” Piotra Czajkowskiego z solistami: Natalią Makarową i Michaiłem Barysznikowem.  Wrażeń nie będę nawet opisywać. Byliśmy po prostu szczęśliwi. Ta sama znajoma zafundowała nam niedługo potem bilety na pierwszą operę. Była to “Cyganeria” Pucciniego w scenografii wielkiego Franco Zeffirelli’ego i z udziałem naszej sławnej pieśniarki Teresy Żylis-Gary. A potem ... już na zawsze zostaliśmy stałymi bywalcami Lincoln Center. Okazało się, że jest “i blisko i tanio”. 

            Jakie są moje wrażenia co do publiczności w tym artystycznym centrum?  Otóż niewielu Amerykanów (według mojej definicji) bywa w Lincoln Center. Większość to Europejczycy i  Żydzi.  Ludzie ubierają się lepiej niż na ulicy, ale niezbyt uroczyście. Zdarzają się  obok długiej sukni dżinsy i adidasy. Ludzie siedzą obłożeni paltami, mimo że szatnie są na dole. Szokujący jest widok eleganckiego pana w muszce z nogami na barierce balkonowej. Najlepsza publiczność, jak wszędzie, siedzi na jaskółce.

 

Co mnie pasjonuje, co złości?

 

             Polubiłam Amerykanów od pierwszego wejrzenia. Nigdy im tego nie zapomnę, jak serdecznie witali mnie i jak potem opiekowali się mną i naszymi dziećmi. Boję się oceniać ich, ponieważ jestem świadkiem pochopnych opinii moich rodaków, szczególnie tych, którzy Amerykę, Amerykanów i ich kulturę oceniają na podstawie swoich doświadczeń na Greenpoincie. Zupełnie inne doświadczenia miałam w Nowym Jorku, inne w okolicach, w których mieszkam (obecnie 50 kilometrów od Nowego Jorku), inne w Kansas City, a jeszcze inne w Maine czy Południowej Karolinie.

Nowy Jork to nie Ameryka. To jest zlepek wszystkiego, ludzi, zwyczajów, zachowań, ubiorów, itp. z całego świata. Amerykańska jest tylko w tym wszystkim niezwykła tolerancja. To właśnie Amerykanie pozwalają wszystkim być takimi jakimi chcą być, nam też.  Często wydaje mi się, że Amerykanie powinni ograniczyć tę swobodę, bo natura ludzka jest niewdzięczna i przybysze zamiast zastanowić się nad własnym postępowaniem krytykują właścicieli. Chyba ta ciągła krytyka najbardziej mnie denerwuje. Cała Europa okazuje lekceważenie Amerykanom. Dla mnie zawsze jest bardzo przykro wysłuchiwać nieprawdziwych oskarżeń przeciwko Ameryce i Amerykanom. Zdarzało mi się, że w czasie biznesowego obiadu wstawałam grożąc odejściem od stołu bo nie mogłam słuchać bzdur jakie opowiadano o Ameryce. Ponieważ byłam szefem, liczono się ze mną i oskarżenia milkły. To niesamowite, jakie emocje wywołują Stany Zjednoczone i Amerykanie na całym świecie. Czasami wprost nienawidzę tych, którzy tak bardzo ten kraj krytykują a jednak tu zamieszkują zostawiając własną Ojczyznę. Ja, gdyby ode mnie zależało - deportowałabym tych wszystkich malkontentów.

 

Tolerancja jest dla mnie największą zaletą. Wciąż uczę się jej i wciąż czuję, że mi jej często brak.  

           

Jestem wdzięczna Ameryce za to, że przygarnęła nas, kiedy mój kraj nas nie chciał, że pozwoliła mi żyć uczciwie i tak jak ja chcę, że mogłam wykształcić synów na doskonałych uczelniach bez dużych kosztów. Nieprawdą bowiem jest, że studia tutaj są nieosiągalne dla ludzi biednych. Zdolni uczniowie bez pomocy rodziców mogą kończyć studia na najlepszych uczelniach. Nasz młodszy syn zaliczył jeden rok studiów jeszcze w szkole średniej, potem ukończył o rok wcześniej Rochester Institute of Technology mając szereg stypendiów, obronił pracę doktorską na Boston University mając stypendium w wysokości 40 tysięcy dolarów.  Następnie przez kilka lat prowadził eksperyment w ramach studiów podoktoranckich na Uniwersytecie w Montrealu, w Kanadzie, za pieniądze, które zostały mu przyznane przez rząd amerykański na jego własne badania.  Starszy syn pracuje jako wysokiej klasy programista w różnych firmach w Silicon Valley. Obaj synowie są już więc samodzielni. Jest to powodem mojej wielkiej dumy.

Za co jeszcze lubię Amerykanów? Lubię ich za “How are you?” wypowiadane z uśmiechem za każdym razem kiedy mijamy się w pracy i wcale nie denerwuje mnie, że nie czekają na moje wyjaśnienia, że “niezbyt dobrze i że nie spałam ostatniej nocy”. Lubię ich za to, że są tacy chętni do pracy wolontariusza. Ileż to pieniędzy Amerykanie przeznaczają na pomoc biednym w swoim kraju, a także innych krajach na całym świecie. Byłam wiele razy świadkiem zbiórek, które urządzano na pomoc dla powodzian, dla sierot, dla ofiar pożaru itp. Lubię ich za to, że są pogodni, chętni do natychmiastowej pomocy, choć na ogół wtedy kiedy ich to nie kosztuje wiele wysiłku. Wdzięczna jestem także Amerykanom za to, że tolerują mój accent i to jak kaleczę ich język.

            Denerwują mnie w nich takie cechy jak powierzchowność w przyjaźniach, stosunkowo małe zainteresowanie nauką, światem, kulturą, niezwracanie uwagi na zachowanie przy stole, na wchodzenie mężczyzny przez drzwi przed kobietą, brak “mojego” gustu.

            Ostatnio tolerancja w Ameryce przechodzi dopuszczalne granice.  Często słyszy się o prawach dla przestępców i oszustów, a także dla zdrajców. Jednak obecnie wyraźnie zauważyć można budzenie się Ameryki.  Coraz więcej mówi się o podniesieniu poziomu nauczania, o karach dla przestępców, o walce o rodzinę.

            Zadziwiające jest dla mnie, jak nieskuteczne są próby manipulowania opinią publiczną przez lewicowe media. Gdyby swoje opinie opierać tylko na informacjach z New York Times’a, wówczas wydawałoby się, że w jakichś wyborach liberał ma zagrawantowane zwycięstwo. Potem okazuje się, że wybrano konserwatystę.  Oznacza to, że wbrew temu co powszechnie twierdzi się, iż przeciętny Amerykanin nie myśli, przeciętny Amerykanin wie dokładnie czego chce i to właśnie On decyduje o swojej przyszłości i przyszłości swego Kraju.   

Co bym chciała wprowadzić w kraju ojczystym?

           

            Oczywiście tolerancję, pozwolenie bycia sobą i uczciwość choć troszkę zbliżoną do tutejszej. To wprost niesamowite jak prawdomówni są Amerykanie. Zaskakujące jest, że wciąż nie są wymagane żadne zaświadczenia lekarskie gdy nieobecność w pracy nie przekracza granic przyzwoitości.  Jeśli czuję się źle, to dzwonię do sekretarki mówiąc, że dziś nie będę w pracy.  I to wszystko.  Dodatkowo muszę dodać, że w moim 18 letnim stażu pracy tylko raz spotkałam osobę, która tę sytuację wykorzystywała i... nie była to Amerykanka. Chciałabym, aby w Polsce ludzie zrozumieli, że nie można mieć bezpłatnego lecznictwa, bezpłatnego szkolnictwa, możliwości pracy w czasie jednego etatu  na drugim, jak też jednocześnie mieć osiągnięcia i dobrobyt.  Jeśli człowiek nie zapłaci za usługę, nie będzie jej cenił.  Każda wizyta u lekarza musi kosztować.  Jeśli to możliwe, powinna być to niewielka suma, ale musi pacjent wydać jakąś sumę pieniędzy z własnej kieszeni - wtedy nie będzie biegał do lekarza bez wyraźnej potrzeby.  Podobnie ze szkolnictwem.  Każde dziecko i młody człowiek musi wiedzieć, że należy przykładać się do nauki, bo to kosztuje.  Jeśli małe dziecko nie rozumie tego, to rodzice powinni dopilnować, aby dziecko uczyło się.  Nauka w szkole powinna odbywać się na różnym poziomie.  Moi synowie mieli szczęście chodzenia do dobrych szkół.  Były trzy poziomy w każdym  przedmiocie. Jeśli uczeń był słaby, potrzebował pomocy, wówczas taką pomoc otrzymywał indywidualnie. Zdolny uczeń nie musiał obniżać swego poziomu, bo ten słabszy, być może lekceważący naukę, uczył się wolniej. Każdy mógł uczyć się na poziomie, który reprezentował.  W Polsce na ogół dorównuje się do poziomu średniego, a czasem nawet niskiego. Zwykle słyszy się o zupełnie innych szkołach w Stanach.  Opinię tę, na ogół zbyt pochopnie, wyrabia się na podstawie dużych miast, takich jak Nowy Jork, Detroit czy Chicago. Stany Zjednoczone to jednak nie tylko duże miasta.  Jeśli ktoś uzna, że nauka dzieci jest ważniejsza niż mieszkanie w mieście, to na pewno znajdzie dobrą szkołę dla swoich dzieci.

 

Jak oceniam obecność kultury polskiej w Stanach?

 

             Przez pierwszy rok mego pobytu w Ameryce uczyłam języka polskiego i historii w szkole polskiej w Port Chester, koło Nowego Jorku. Była to szkoła parafialna. Dzieci, w różnym wieku i na różnym poziomie, uczyły się w soboty języka polskiego. Dwa lub trzy razy do roku urządzane były uroczystości ze śpiewem, recytacjami i tańcami. Język polski u dawnych przybyszy jest raczej ubogi, wymowa i słownictwo jest takie jakie było w momencie opuszczania własnego kraju. Tak więc tak zwana “stara Polonia” używa języka, w którym wiele słów u “młodego Polonusa” wywołuje uśmiech. Ja bardzo szanowałam tych ludzi.

            Kilka razy byłam na występach artystów polskich.  Poziom raczej średni.

            Obaj nasi synowie mówią biegle po polsku, gdyż w domu rozmawialiśmy i nadal rozmawiamy wyłącznie w tym języku. Tym niemniej kilkakrotnie próbowali wziąć lektorat języka polskiego na swoich uniwersytetach, niestety nigdy im się to nie udało. Zawsze brakowało chętnych.  A więc język polski nie jest atrakcyjny.

            Jestem vice-prezesem Instytutu Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku.  Należenie do tego Instytutu jest dla mnie niezwykle ważne. Biorę udział w urządzaniu różnych imprez, odczytów, zbiórkach funduszy, itp. Jestem przewodniczącą Fundacji Jerzego Łojka przy Instytucie, założonej przez mego męża i mnie w celu uhonorowania wybitnego historyka polskiego i naszego przyjaciela.  Co drugi rok przyznajemy nagrody za twórczość dokumentującą walkę o niepodległość i zachowanie tożsamości narodowej. Jestem również przewodniczącą wielkiego bankietu dobroczynnego na rzecz Instytutu Piłsudskiego, w którym biorą udział wybitni politycy i prezesi wielkich korporacji, głównie amerykańskich, ale także i polonijnych.  Jest to być może jedno z największych wydarzeń w życiu Polonii w metropolii nowojorskiej.  Każda z tych uroczystości opłaca kilka lat działalności Instytutu.  Doświadczenie zdobyte w tej pracy jest trochę smutne.  Zdobywamy ogromne poparcie i uznanie wśród inwestorów amerykańskich.  Niestety, wśród Polonii to poparcie jest znikome.

             Czytuję regularnie kilka gazet  polonijnych. Od kilku lat życie kulturalne na terenie metropolii nowojorskiej w zakresie kultury polskiej bardzo się ożywiło.  Właściwie jeśli ktoś chce i ma czas, może znaleźć coś ciekawego niemal w każdym tygodniu.  Może to być wystawa, koncert, odczyt lub spotkanie ze znaną osobistością.  Często urządzane są spotkania w domach prywatnych. Sama urządzałam koncert  pianistki Ewy Osińskiej połączony z obiadem, aby zebrać pieniądze na cele Fundacji, o której wspominałam wcześniej.  Jest to w Stanach bardzo popularny zwyczaj zbierania funduszy na różne cele.  Gościłam aktorkę Marię Dłużewską, której występ również połączony z obiadem pozwolił na głębokie przeżycia i równocześnie zebranie funduszy na pomoc dla Solidarności. Dom nasz był otwarty dla opozycji niepodległościowej i gościliśmy takie osobistości jak: Zbigniew Romaszewski, Piotr Wierzbicki, Bożena Łojek, Marian Jurczyk, Leszek Moczulski, Anna Walentynowicz, Andrzej i Joanna Gwiazdowie, Romuald Szeremietiew i wielu innych. Spotkania z nimi gromadziły wiele ciekawych osób.

Jak oceniam obecność kultury amerykańskiej w Polsce?

 

             Wydaje mi się, że Polacy są zafascynowani Ameryką, choć ją głośno krytykują.  Szczególnie dostaje się starej Polonii amerykańskiej.  W czasach powojennych osiedliło się w Stanach wielu wybitnych  naukowców, lekarzy, inżynierów i artystów. Oni to obecnie zmieniają zakorzenione opinie o Polonii i Ameryce. Mój mąż po powrocie z Polski, po 20 latach nieobecności, opowiadał z rozbawieniem, że spotkał swoich przyjaciół ze szkoły i studiów i że ich w ogóle nie interesowały jego losy i osiągnięcia, a jedyne pytania jakie zadawano mu o Ameryce, to czy ogląda “Dynastię”. Nikt mu nie wierzył, że nie obejrzał ani jednego odcinka.

             Bardzo ciekawą jest dla mnie obserwacja moich znajomych, którzy są przeświadczeni, że kapitalizm jest systemem, który należy w Polsce wprowadzić, ale kiedy przychodzi czas płacenia za szkołę czy też za usługi lekarskie, natychmiast oburzają się.  Są za prywatyzacją, ale oburza ich kiedy właściciel wymaga pracy przez cały dzień, a także po godzinach, kiedy właściciel obcina wypłatę, jeśli praca nie jest zrobiona według wymogów. Niestety, nie można mieć wszystkiego na raz. Wkrótce Polacy przekonają się, że o pieniądzach należy dyskutować, że należy uczyć się jak siebie sprzedać najlepiej.  Niestety przekonają się również, że powyżej 40-tki nie będzie łatwo znaleźć pracy, bo właścicielowi nie opłaci się inwestować w wysoko zarabiającego pracownika, kiedy na jego miejsce może mieć dwóch bezpośrednio po studiach ze znajomością najnowszej technologii.  Bardzo to przykre, ale konieczne do zaaprobowania prawa biznesu.

 

            Bardzo bym chciała aby kultura teatru, kina czy kabaretu pozostała na poziomie polskim, aby z repertuaru i zwyczajów amerykańskich Polacy przyswoili tylko to co wartościowe, aby nie kopiowali Amerykanów, tak jak to robią obecnie, po cichu bezkrytycznie przyjmując wszystko, a głośno niemal wszystko krytykując.

 

Uwagi końcowe

 

             Nie będę miała nic przeciwko temu, jeśli osoba opracowująca moją wypowiedź wybierze z niej tylko to co mieści się w zakresie zainteresowań badającego.  Chciałabym jednak aby nie zostało zmienione moje główne odczucie, które jak wiem z doświadczenia różni się bardzo od większości Polonii, szczególnie tej nowszej, i dużej ilości Polaków w Kraju. Ja podziwiam Amerykanów i uważam, że nie wolno nam ich lekceważyć, a wręcz - odwrotnie wiele możemy się od nich nauczyć. Jestem im wdzięczna za pozwolenie mnie i mojej rodzinie zamieszkania w wolnym kraju, bez konieczności oszukiwania i płacenia łapówek. Jestem wdzięczna, że moi synowie mieli możliwość wyrastania w prawdzie i uczciwości, że pracuję na stanowisku dyrektora w największej firmie wydawniczej na świecie i jestem odpowiedzialna za badania rynku w ponad 30 krajach.  Podróżuję po całym świecie ucząc jak należy prowadzić badania rynku.  Bardzo często bywam w Polsce ponieważ moja firma, Reader's Digest, z ogromnym sukcesem od roku wydaje również w Polsce.  Mieszkamy w pięknym domu, w lesie, w otoczeniu drzew i kwiatów, zwiedzamy świat, pomagamy rodzinie w Polsce, bardzo wiele dajemy na organizacje polonijne, a wszystko to zawdzięczamy sobie i Ameryce.

 

W tym roku udało mi się przekonać męża, aby kupić dom w Polsce i pomyśleć o spędzeniu starości w Ojczyźnie.  Plan zrealizowałam.  W grudniu tego roku moi Rodzice wprowadzają się do pięknego domku w Jabłonnej pod Warszawą.  Za kilka lat, jeśli wszystko uda się i my zamieszkamy z nimi.  Po powrocie do Polski planuję pracować jako wolontariusz.

 

 

 

 

Danuta J. Cisek

1653 Morningview Dr

Yorktown Heights, NY 10598

1996

 

 

 

Uaaktualnienie - styczeń 2001

 

W grudniu wróciliśmy do Polski. Rok temu na prośbę Mamy złożyłam prośbę o wczesną emeryturę. Jeszcze do końca kwietnia pracowałam a obecnie jestem konsultantem firmy. Zamieszkaliśmy w domku, który kupiłam cztery lata temu z nadzieją spędzenia wspólnych lat z Rodzicami. Niestety moja niezwykła i wspaniała Mama zmarła na cztery dni przed naszym powrotem a Tata cztery tygodnie póżniej. Dom w Ameryce już sprzedaliśmy, więc zdecydowaliśmy się spróbować zamieszkać w Polsce mimo braku Rodziców. Jeśli tęsknota do Synów będzie zbyt wielka pojedziemy do Stanów.